Szanghaj

Szanghaj, Chiny. Styczeń 2016.

Wspomnienie.

Zapach

Moje wspomnienia to nie tylko zapamiętane obrazki z ładnych i pięknych, a także mniej cudownych miejsc. To nie tylko skrawki rozmów, zapamiętane twarze, chwile ekscytacji. To przede wszystkim zapach. I chociaż dla dużej części z nas, zapach ma drugorzędne znaczenie, dla mnie większość wspomnień związana jest właśnie z zapachem.

Żadne miasto do tej pory nie pachniało tak intensywnie, jak Szanghaj. I nie jest to woń przyjemna, która przywita nas tak jak aloes w Tel Avivie czy Dubaju. Ten zapach jest tak silnie przeszywający, że po powrocie wydawało mi się, że wciąż czuję moje ubrania. Nie jest to zapach smogu, który czy to w Chinach, czy w Katowicach smakuje tak samo. Woń pojawia się wszędzie – na ulicy, w hotelu, w restauracji.

Wciąż mam problem z identyfikacją. Czy to była jakaś charakterystyczna przyprawa, która jest tak specyficzna, że wypełnia każde pomieszczenie i przestrzeń, gdzie się jej używa? A może był to zwykły ludzki zapach? Nie od dziś wiem, że każdy pachnie inaczej. Sądzę nawet, że ludzie zakochują się w sobie także z powodu zapachu (nie perfum!), jaki każdy z nas posiada.

Smak

Smak Szanghaju to największa egzotyka, jaką do tej pory miałem w ustach. Nie tylko z powodu gotowanych żołądów, tofu czy wodorostów, które smakują tak samo, jak wyglądają – czyli nieźle. Nawet zwykły ryż smakuje inaczej niż w Europie. A może to tylko kwestia emocji i otoczki wokół jedzenia? A może sam podświadomie wmawiam sobie, że białe ziarenka mają lepszą konsystencję niż te, które przygotowuję w domu?

Jeśli miałbym kiedyś wrócić do Chin to na pewno nie z powodu ich kuchni. Przez pół roku nie zjadłem tyle tłustego mięsa lub chudych potraw z tłustymi sosami, jak przez kilka dni w Szanghaju. Ma to jednak swój niepowtarzalny urok, gdy na stole lądują potrawy tak tłuste, że w domu nie dotknąłbym ich nawet.

Przed wyjazdem słyszałem, że najlepszym przymiotnikiem określającym chińską kuchnię jest słowo ostra. Faktycznie, większość potraw, które jadłem była nie tylko dobrze doprawiona, ale bardzo pikantna. Najbardziej zapadło mi w pamięć gotowanie uformowanych kulek z krewetek, które zostały wcześniej zmiksowane. Albo przepiórczych jaj, które przygotowane w pikantnym sosie, smakowały jak nic, co do tej pory jadłem.

Wzrok

Szanghaj to trochę miasto paradoksu, bo jest nieprzyzwoicie ogromne (najludniejsze miasto w całej republice), ale na swój sposób nie przytłoczyło mnie. W odróżnieniu od Stambułu, gdzie w pewnym momencie stwierdziłem, że liczba ludzi wokoło mnie zaczyna irytować. Zapewne związane jest to także z mentalnością Chińczyków, którzy raczej bywają powściągliwi, w przeciwieństwie do muzułmanów nie stroniących od rozmowy i nagabywania.

Podobno miałem szczęście, gdyż smog nie był tak intensywny, jak zwykł bywać. Jedno z najsłynniejszych miejsc w Szanghaju to Bund – promenada nad rzeką Huangpu, otoczona ciągiem budynków pochodzących z czasów kolonialnych. To najprawdopodobniej z tego miejsca każdy turysta odwiedzający Szanghaj wrzuci zdjęcie na Instagrama. Po drugiej stronie rzeki widać lub nie widać – w zależności od smogu, ogromne wieżowce, biurowce i apartamenty. Niby kolorowe, ale jakby szare. I ta szarość, nie tak szara jak się wydaje, najbardziej kojarzy mi się z tym miastem.

Przestrzeń

Szanghaj jest ogromny i bogaty. Biednego nie stać przecież na budowę kilkupoziomowych dróg, nowoczesnych lotnisk, komfortowego metra i szybkiego pociągu. Lecz wystarczy pojechać na prowincję (myślę tutaj o prawie 10-milionowym mieście), aby zobaczyć, że Chiny to nie tylko dobrobyt.

I chociaż wciąż zastanawiam się, jak dokładnie powinna wyglądać post-turystyka, to na pewno wolę kontakt z żywym, prostym człowiekiem, niż oglądanie wydmuszek specjalnie dla mnie przygotowanych. Te Chiny, 200 km od Szanghaju to brudne rzeki, przydrożne wysypiska śmieci, improwizowane targowiska gdzieś na skraju miast. Żałuję, że nie miałem wystarczająco dużo czasu, aby dotknąć tej przestrzeni, która jest najbardziej autentyczna, bo dotyczy codzienności.